Jak sójka za morze


Wiecie jakie jest jedno z moich ulubionych uczuć świata?
To, kiedy otwieracie oczy na kompletnie innym kontynencie, setki (tysiące) kilometrów od domu, jesteście sami, możecie zrobić wszystko i nic. Ale najpierw potrzebujecie sekundę, żeby uświadomić sobie w jakim kraju się znajdujecie. A także jaki jest dzień tygodnia.


Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam tylko brudny strop sufitu. I zaraz zdałam sobie sprawę, że jest mi zimno w stopy. Coś się nie zgadzało. Czemu jest mi zimno? Sprawa szybko się wyjaśniła. Rzut oka dookoła siebie i już wiem – jestem w Bangkoku, leżę sobie na piętrowym łóżku, pode mną radośnie chrapie chłopak, który poprzedniej nocy przedstawił się jako były szef kuchni z Lodnynu, który znużony swoim dotychczasowym życiem pełnym słodkich eklerek, postanowił rzucić pracę i wyjechać szukać prawdziwego „ja” w Azji. W brudnym hostelu w Bangkoku. Fair enough. Na sąsiedniej pryczy widziałam zarys sylwetki mojej siostry, która zwinięta w pozycję embrionalną, również musiała doświadczać uczucia chłodku. Na dole spała gdzieś Ola, jednak we wszechpanujących ciemnościach nie mogłam jej dostrzec. 



Postanowiłam wstać, tak cicho jak to możliwe i skoczyć na Olkę, żeby ją obudzić. Klasyk.
Oczywiście wszystkie deski w moim łóżku skrzypiały niemożliwie. Obudziłam więc większość osób śpiących w naszym wielosobowym pokoiku, oprócz Olki i Patki, rzecz jasna. Te nadal spały jak zabite i nie reagowały na moje radosne nawoływania, że hej, czas wstawać, musimy jechać do loklanej placówki WesternUnion, gdyż mój niemiecki bank przelał mi awaryjnie trochę gotówki, jako, iż moje karty kredytowe nie działają (a jedyna, która działała, również już nie działa, ponieważ zapomniałam do niej numeru pinu, KLASYK), a później hej hej przygodo, jedziemy 150 km na południe od Bangkoku, żeby zaliczyć jedną z najgorszych plaży świata, mianowicie Pattayę!

Kiedy w końcu zdarłam je z łóżek, było już za późno, żeby gdziekolwiek zdążyć na czas, więc równie dobrze mogłyśmy przestać nawet próbować się śpieszyć. Tak też zrobiłyśmy.

Wjechało śniadanie.  



I w tym momencie pragenę zaznaczyć iż jeżeli ktoś, KTOKOLWIEK powie wam, że łatwo się poruszać po Bangkoku, to mu BROŃ BOŻE nie wierzcie. Bangkok to miasto z piekła rodem, idealne, żeby pozbyć się jet lagu po przybyciu do Azji, a później należy się z niego ewakuować jak najszybciej. Osobiście myślę, że Bangkok powinien być jednym z kręgów piekła opisanych przez Dantego.




Komunikacja miejska, a także werbalna (jeśli chodzi o taksówkarzy) leży i kwiczy.

Łapiemy taksówkę. Taksówkarz nie chce nas zawieźć do banku, bo to za daleko. Drugi nie chce użyć taksometru. Trzeci mówi, że ok, zawiozę Was do banku, ale innego. Kiwamy głowami ze zrezygnowaniem. Jedziemy jakieś piętnaście minut, za kurs wychodzi nie więcej niż sześć złotych. Następnie biegiem szukamy tego WesternUnion. Jest. Już, już stoję przy okienku, żeby odebrać pieniądze, które mają być naszym budżetem na kolejne dni. Pani prosi o paszport. Ale jak to?! Nikt nie mówił, że muszę mieć paszport. Pieniędzy nie będzie, mamy dosyć, wychodzimy z banku i stwierdzamy, że szukamy taksówki i jedziemy na dworzec, aby udać się buskiem do Pattay i w końcu móc poleżeć w spokoju na plaży. Byle z dala od Bangkoku. Niestety, nikt z taksówkarzy nie chce nas zabrać. Postanawiamy więc jechać metrem. Wspaniałe rozwiązanie. Nie dość, że nie trzeba użerać się z kierowcą, który nie zna ani słowa po angielsku, to na dodatek jest klimatyzacja. Jedziemy do ostatniej stacji. Wysiadka. Stamtąd busikiem pełnym mnichów, w którym nie ma ani drzwi, ani okien. Upał uderza nas w dwarz. Następnie bieg przez obszary budowy nowych wieżowców, JEST, jesteśmy na stacji busów. A tam co? WesternUnion. Tak właśnie, ten oto bank, na szukanie które poświęciłyśmy kilka godzin i mnóstwo nerwów.











Kupujemy bilety do Pattay, po czym pytamy panią w okienku skąd odjeżdża nasz bus. Pani jak gdyby nigdy nic po prostu opuszcza stanowisko pracy, po czym spokojnie prowadzi nas przez gigantyczny dworzec do naszego busiku. 
-Ile zajmuje droga?
-Hmmm, dwie godziny!

Ok. Wsiadamy. Po dwóch godzinach zaczynamy się niecierpliwić. Po trzech zaczynamy akceptować stan rzeczy. Nasz bus ładnie omija korek jadąc poboczem. Obok pasą się krowy, a nad głowami wisi plątanina tysięcy kabli. Fascynować mnie te kable będą już końca wyjazdu.



Po południu docieramy w końcu do Pattay. Uff. Kamień z serca. Błąkamy się chwilę po mieście, znajdujemy tuk tuka i następnie fruu, kolejne dziesięć minut w ścisku ze sprzedawcami ulicznymi, którzy również wybrali ten środek transportu. W końcu wysiadamy. Już, już, prawie jesteśmy.

I oto jest!

OCEAN!

...


i najbrzydsza plaża świata.


Tak, tak, ja wiem, że jak człowiek przez pół roku mieszka w jednym z najpiękniejszych miejsc świata, tuż nad oceanem w Australii, to ciężko jest to później przebić. Ale to, co zastałyśmy w Pattay, rozczarowało nas bardzo srogo. Sklepy z tanimi pamiątkami, mętna woda, masa rosyjskich urlopowiczów i my, zmęczone, głodne, stojące w samym środku tego grajdołka i zastanawiające się, gdzie by tu rozłożyć swój ręcznik.
Niezrażone spędzamy na plaży dłuższą chwilę, po czym czas na obiad i powrót (o losie) do Bangkoku. 



Droga powrotna powinna być łatwa i przyjemna. 
A figa z makiem. 
Najpierw gubimy się w Pattay, później jeden taksówkarz zawiozi nas w złe miejsce. Znajdujemy drugą taksówkę.
- Hey, do you speak English?!
- Yes, of course.
- Ah, great! Can you please take us to the bus station? We need to catch our bus to Bangkok.
- Bangkok? 
- Yeah.
- Yes, of course!
- Thanks you!

Po czym jedziemy. I jedziemy. I jedziemy. Kiedy zaczynamy wyjeżdżać jednak na autostradę, coś zaczyna nam nie grać.

- Hey, where are you going?!
- Yes, of course.
- ^*)#%&#*$#*$(?! *tak mniej więcej musiały wyglądać nasze reakcje*

Pan taksówkarz po angielsku znał trzy słowa i postanowił zawieźć nas do Bangkoku. Na szczęście udało się to jakoś odkręcić, zostałyśmy wysadzone gdzieś-nie-wiadomo-gdzie w Pattay i w dalszą drogę postanowiłyśmy się udać na piechotę. Pół godziny marszu, zapadający powoli zmrok i świadomość, że mamy mało czasu, bo jak nie, to zostaniemy tutaj na dłużej. 
W końcu się udaje. Znajdujemy busika, który jedzie do Bangkoku. Siadamy i już wiemy, że droga zajmie więcej niż 2h.




Po 4h wysiadamy na przedmieściach Bangkoku, jest środek nocy, obok prawie nikogo, jedynie kilkanaście osób przechadzających się po słabo oświetlonych uliczkach. Udaje się nam złapać taksówkę. Znajomość angielskiego naszego kochanego taksówkrza jest tak niewielka, iż zaczynam mówić do niego po polsku, co nie robi tak naprawdę żadnej różnicy. W końcu docieramy na naszą uliczkę.
Jeśli po całym dniu nie zasłużyłyśmy na Pina Coladę, to ja nie wiem, kto zasługuje. 



Bangkoku, Pattay'o, nie lubię Cię.
Z poważaniem, K.


Karolina Ramos

Born in 1994 in Poland. Constantly spending money on traveling.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz